Czytam sporo różnych książek, staram się dobierać swoje lektury tak, by oprócz rozrywki niosły też jakieś przesłanie, były wartościowe. Jakiś czas temu sporą popularnością cieszyła się powieść "Światło, którego nie widać" Anthony'ego Doerra. W 2015 roku zdobyła ona nagrodę Pulitzera, zauważono ją również w kilku konkursach i zestawieniach. W moim przypadku zainteresowanie jest zazwyczaj odwrotnie proporcjonalne do popularności książki. Mimo to na targach książki w Gdańsku skusiłam się na kupno "Światła, którego nie widać" i po zapoznaniu się z jej treścią cieszę się, że tak się stało.
Akcja powieści toczy się głównie w czasie II wojny światowej, chronologiczny ciąg zdarzeń przeplatany jest fragmentami prowadzącymi do kulminacyjnego momentu rozgrywającego się w sierpniu 1944 roku. Dwoje głównych bohaterów to dzieci - dziewczynka z Francji i chłopiec z Niemiec. Dziewczynka, Marie-Laure, wychowywana przez ojca, który pracuje jako ślusarz w Muzeum Przyrodniczym w Paryżu, w dzieciństwie traci wzrok, ale dzięki wytrwałości ojca uczy się na nowo funkcjonować mimo tego ograniczenia. On, Werner, mieszka z siostrą w domu dziecka prowadzonym przez francuzkę i od dziecka wykazuje zainteresowanie nauką, samodzielnie uczy się, jak działa radio, dzięki czemu dostaje możliwość podjęcia nauki w szkole, zamiast pracy w kopalni węgla, gdzie zginął jego ojciec. Losy obojga prowadzą do Saint-Malo.
To kolejna, po "Złodziejce książek", powieść z II wojną światową w tle, w której rzeczywistość opisywana jest z perspektywy dojrzewających dzieci. Stąd nie ma w niej wielu odniesień do aspektów politycznych i światopoglądowych, istotny jest los jednostek poddanych władzy silnych i okrutnych ludzi. Werner karmiony jest propagandą, wmawia mu się określony obraz świata, by niewinne dziecko przekształcić w podległą "maszynę" do wykonywania rozkazów i likwidowania wrogów. A jednak ten cel nie zostaje do końca osiągnięty, ciekawość rozbudzona przez audycje francuskiego profesora, słuchane z siostrą, przyjaźń z Frederickiem, piękno muzyki - tych pierwiastków człowieczeństwa nie daje się w Wernerze zabić. Podobnie Marie-Laure, tak bardzo doświadczona przez życie mimo młodego wieku, nie gubi w sobie dziecięctwa, fascynują ją powieści Juliusza Verne'a, kocha przyrodę i otaczający świat, chociaż go nie widzi oczyma, to jednak dostrzega jego głębsze piękno.
Od pierwszych stron wciągnęła mnie historia Marie-Laure i Wernera. Niecierpliwie czekałam na to, by ich losy się spotkały. Nie wiem, czy to tylko moje subiektywne odczucie, czy takie było zamierzenie, ale wraz z rozwojem akcji odczuwałam, jak stopniowo klimat spokojnego dzieciństwa zostaje przytłoczony ciężarem wojny, jak niewinność zderza się z brutalnością. Nie jest to łatwa książka, choć czyta się ją bardzo dobrze, dzięki krótkim rozdziałom i ciekawie prowadzonej narracji. Zmusza do zastanowienia, do przemyśleń, chyba nie da się nad nią przejść obojętnie. W dodatku dla mnie jako fizyka, niezwykle ujmującym akcentem było zamiłowanie Wernera do radia - czytając, w jaki sposób wyobrażał sobie drogi, po których biegną elektrony, od razu przypomniała mi się książka "Pan raczy żartować, panie Feynman!". Jak się okazało, całkiem słusznie, gdyż Anthony Doerr w podziękowaniach wspomina o Richardzie Feynmanie, wybitnym fizyku, którego w dzieciństwie również radio fascynowało.
Myślę, że naprawdę warto przeczytać "Światło, którego nie widać". Nie ze względów historycznych - myślę, że przybliżanie historii nie było zamierzeniem autora. Warto ją przeczytać jako piękną, choć smutną opowieść o dzieciństwie i człowieczeństwie w czasie próby, o słabości i sile, tchórzostwie i odwadze. Postać Wernera, którego nie da się nie polubić, nie wybiela ani nie usprawiedliwia Niemców, wręcz przeciwnie - jak wielkie to okrucieństwo pozbawiać dzieci dzieciństwa, przyjaźni, piękna, ciekawości i niewinności na rzecz ideologii. Po raz kolejny uświadamiam sobie, jak ważne jest pielęgnowanie kultury i wartości, nawet gdy świat je depcze i umniejsza.
Akcja powieści toczy się głównie w czasie II wojny światowej, chronologiczny ciąg zdarzeń przeplatany jest fragmentami prowadzącymi do kulminacyjnego momentu rozgrywającego się w sierpniu 1944 roku. Dwoje głównych bohaterów to dzieci - dziewczynka z Francji i chłopiec z Niemiec. Dziewczynka, Marie-Laure, wychowywana przez ojca, który pracuje jako ślusarz w Muzeum Przyrodniczym w Paryżu, w dzieciństwie traci wzrok, ale dzięki wytrwałości ojca uczy się na nowo funkcjonować mimo tego ograniczenia. On, Werner, mieszka z siostrą w domu dziecka prowadzonym przez francuzkę i od dziecka wykazuje zainteresowanie nauką, samodzielnie uczy się, jak działa radio, dzięki czemu dostaje możliwość podjęcia nauki w szkole, zamiast pracy w kopalni węgla, gdzie zginął jego ojciec. Losy obojga prowadzą do Saint-Malo.
To kolejna, po "Złodziejce książek", powieść z II wojną światową w tle, w której rzeczywistość opisywana jest z perspektywy dojrzewających dzieci. Stąd nie ma w niej wielu odniesień do aspektów politycznych i światopoglądowych, istotny jest los jednostek poddanych władzy silnych i okrutnych ludzi. Werner karmiony jest propagandą, wmawia mu się określony obraz świata, by niewinne dziecko przekształcić w podległą "maszynę" do wykonywania rozkazów i likwidowania wrogów. A jednak ten cel nie zostaje do końca osiągnięty, ciekawość rozbudzona przez audycje francuskiego profesora, słuchane z siostrą, przyjaźń z Frederickiem, piękno muzyki - tych pierwiastków człowieczeństwa nie daje się w Wernerze zabić. Podobnie Marie-Laure, tak bardzo doświadczona przez życie mimo młodego wieku, nie gubi w sobie dziecięctwa, fascynują ją powieści Juliusza Verne'a, kocha przyrodę i otaczający świat, chociaż go nie widzi oczyma, to jednak dostrzega jego głębsze piękno.
Od pierwszych stron wciągnęła mnie historia Marie-Laure i Wernera. Niecierpliwie czekałam na to, by ich losy się spotkały. Nie wiem, czy to tylko moje subiektywne odczucie, czy takie było zamierzenie, ale wraz z rozwojem akcji odczuwałam, jak stopniowo klimat spokojnego dzieciństwa zostaje przytłoczony ciężarem wojny, jak niewinność zderza się z brutalnością. Nie jest to łatwa książka, choć czyta się ją bardzo dobrze, dzięki krótkim rozdziałom i ciekawie prowadzonej narracji. Zmusza do zastanowienia, do przemyśleń, chyba nie da się nad nią przejść obojętnie. W dodatku dla mnie jako fizyka, niezwykle ujmującym akcentem było zamiłowanie Wernera do radia - czytając, w jaki sposób wyobrażał sobie drogi, po których biegną elektrony, od razu przypomniała mi się książka "Pan raczy żartować, panie Feynman!". Jak się okazało, całkiem słusznie, gdyż Anthony Doerr w podziękowaniach wspomina o Richardzie Feynmanie, wybitnym fizyku, którego w dzieciństwie również radio fascynowało.
Myślę, że naprawdę warto przeczytać "Światło, którego nie widać". Nie ze względów historycznych - myślę, że przybliżanie historii nie było zamierzeniem autora. Warto ją przeczytać jako piękną, choć smutną opowieść o dzieciństwie i człowieczeństwie w czasie próby, o słabości i sile, tchórzostwie i odwadze. Postać Wernera, którego nie da się nie polubić, nie wybiela ani nie usprawiedliwia Niemców, wręcz przeciwnie - jak wielkie to okrucieństwo pozbawiać dzieci dzieciństwa, przyjaźni, piękna, ciekawości i niewinności na rzecz ideologii. Po raz kolejny uświadamiam sobie, jak ważne jest pielęgnowanie kultury i wartości, nawet gdy świat je depcze i umniejsza.
Komentarze
Prześlij komentarz