Z
okazji Świąt Bożego Narodzenia dostałam od koleżanki dwie
książki. Jedna była zaległym prezentem urodzinowym, druga
świątecznym. Każdy, kto mnie zna, wie, że uwielbiam czytać, a
książka to dla mnie najlepszy prezent. Zabrałam się więc do
czytania… i niestety trochę się rozczarowałam.
[Uwaga
– poniższe treści mogą zdradzać fabułę i zakończenie
książek.]
Najpierw
przeczytałam „Zimowe marzenie” Amandy Prowse. Romans osadzony w
świątecznej atmosferze. Ona – samotna matka, przeżyła trudne
dzieciństwo, jej narzeczony zmarł, jadąc samochodem ze swoją
kochanką, została sama, w ciąży. Później życie jej się
ułożyło, znalazła pracę, a wraz z nią dach nad głową i ludzi,
którzy stali się rodziną dla niej i jej syna. Na początku grudnia
leci do Nowego Jorku załatwić pewną służbową sprawę i tam
spotyka jego. Początek znajomości nie zapowiada się dobrze, ale za
to interesująco, więc szybko przekształca się w zauroczenie i
weekendowy pobyt owocuje miłością życia dla obojga. Oczywiście
pojawiają się obowiązkowe przeszkody, ale ostatecznie „prawdziwa”
miłość zwycięża i wszystko kończy się happy endem. Hmmm…
Wszystko pięknie, ale nie kupuję już takich historii. Trudno mi
uwierzyć, że prawdziwa miłość może zacząć się w taki sposób,
szybko, od razu pochłonąć człowieka całkowicie, choć opiera się
tylko na krótkim spędzonym razem czasie i wspólnej nocy.
Drugą
z kolei powieścią był „Antykwariat spełnionych marzeń”
Doroty Gąsiorowskiej. Pierwsze zdanie opisu: „Emilia kocha
książki”. To mnie zachęciło! Rzadko zdarza mi się czytać
powieść, której główna bohaterka jest moją imienniczką i w
dodatku łączy nas zamiłowanie do literatury. Ale niestety treść
znowu mnie rozczarowała, chociaż mam właściwie mieszane uczucia.
Kilka wątków było naprawdę ciekawych, szczególnie dotyczących
historii. Emilia pracuje w antykwariacie pana Franciszka, którego
nieżyjąca już żona, Zofia, była jej opiekunką. Na kartach
powieści razem z Emilią poznajemy historię Zofii i jej
przyjaciółki, Sary. Ich przyjaźń została nawiązana w czasie
wojny i ten wątek naprawdę budzi zainteresowanie. Moim zdaniem
jednak autorka w jednej powieści chciała poruszyć zbyt wiele
tematów, rozwinęła więc wiele wątków, które razem nie tworzą
zbyt spójnej całości. No i ten nieszczęsny wątek romansowy…
Tajemniczy nieznajomy, spotkany w latarni morskiej, budzący
gwałtowne uczucia tak zawładnął sercem Emilii, że od razu
wiedziała, że to ten jedyny i że go kocha. Przystojny, ale
zupełnie nie tajemniczy grafik, którego wadą było to, że nie
ubierał się elegancko, nie miał szans, mimo obecności, pomocy i
cierpliwości. Naprawdę? Ponadto język, którym napisana jest
powieść, momentami budził moje rozbawienie. Zbyt kwieciste
metafory do opisania płytkich w sumie uczuć… Trudno mi się
przekonać do takiego stylu.
Jak
to jest, że takie powieści trafiają na półki księgarń? Wiem,
że w każdym jest pragnienie miłości. Też jej pragnę, a jeszcze
nie dane mi było jej doświadczyć, ale
widzę jak wyglądają związki w prawdziwym życiu.
Może mam zbyt idealistyczne podejście do miłości, ale według
mnie jest ona czymś, co wymaga pracy, zbudowania, fundamentów.
Zaczyna się od zauroczenia, zakochania, ale ono nie jest tożsame z
miłością, która nie jest uczuciem, która trwa przez całe życie
i łączy ludzi silną więzią. O takiej miłości marzę, a nie o
romansie z nieznajomym.
Komentarze
Prześlij komentarz